niedziela, 27 października 2013

"To blog or not to blog" - po debacie przy herbacie

W mijającym tygodniu odbyła się w Teatrze Polskim w Warszawie debata pod takim właśnie tytułem: "To blog or not to blog". Zapis debaty można obejrzeć na stronie teatru. 
Spotkanie było promowane tak:
"Pierwsza publiczna debata poświęcona blogom i autorskim formom wypowiedzi w internecie na tle marginalizowania roli krytyki teatralnej oraz kryzysu tradycyjnych form komentowania polskiego życia teatralnego." 
I szczerze mówiąc liczyłam na trochę bardziej "głęboką" rozmowę. Tymczasem jedyne, czego się dowiedziałam to, że na blogach teatralnych nie możemy mówić o stricte recenzjach, ale raczej opiniach, bo recenzje "zarezerwowane" są dla krytyków w "poważnych pismach", a subiektywne blogi są raczej miejscem na refleksje, komentarze, opinie...

I nawet się z tym zgadzam, bo zakładając tego bloga, na stronie "O blogu" właśnie tak pisałam: 
"Nie będą to recenzje tradycyjne, bo takie można znaleźć w branżowych pismach i portalach teatralnych. Moje recenzje to przelane przeze mnie wrażenia - całkowicie subiektywne zachwyty lub rozczarowania."
I tak sobie myślę, że trochę zachodu i pewnie trudu kosztowało organizatorów przygotowanie tej debaty, a już na pewno czasu - bo nic samo się nie zrobi. Szkoda, więc że ten czas - zaproszonych gości, ale też publiczności - został poświęcony (bo przecież nie przetrwoniony) na rozmowy o oczywistościach, o tym, że blogerzy to nie krytycy i na tłumaczenie prowadzącemu, jak zarabia się na blogach. 

Szkoda, bo myślę, że mając na scenie (nomen omen) tak ciekawych gości, można było zejść "głębiej w temat" i spróbować porozmawiać o czymś więcej - może o motywacji? może o inspiracji? może o granicach? może o niezależności? może o wolności? może o "plagiatach"? może o...? Nie wiem, ale czuję głęboki niedosyt, zamiast głębokiego poruszenia tematu, po tym spotkaniu. I liczę na to, że organizatorzy zdecydują się na kolejne i tym razem potraktują temat nieco poważniej.

PS. Przy okazji chciałam Teatrowi Polskiemu podziękować za zadbanie także o tych zainteresowanych debatą, którzy nie mogli być na niej osobiście, i przygotowanie streemingu live :)




poniedziałek, 21 października 2013

Oswoić śmierć - Udając ofiarę, Teatr im. Wilama Horzycy w Toruniu


Współczesna Rosja to idealne miejsce na tragikomedię. Młody mężczyzna, Wala, po studiach, pracuje w wydziale śledczym w roli trupów, czyli ofiar wypadków lub zabójstw (w zależności od ustaleń ostatecznych). Śledzimy jego życie "służbowe" przeplatane scenami z życia prywatnego, gdzie... także trup. Ojciec Wali został "zlikwidowany" przez swoją żonę i brata.

Historia trochę inspirowana szekspirowskim "Hamletem", ale jednak zupełnie nie uwypuklona przez reżysera (Bartosz Zaczykiewicz) w tym spektaklu. Szekspirowski akcent pobrzmiewa tylko gdzieś w "międzyczasie" i stwarza tło dla pozostałych wydarzeń. I to akurat uważam za bardzo dobre posunięcie reżyserskie, bo nawet przenosząc na scenę tekst tak ciekawych dramaturgów, jak bracia Priesniakow, łatwo w tym temacie otrzeć się o banał. 

Tymczasem spektakl jest o czymś innym - wizje lokalne przeprowadzane na miejscach zbrodni pokazują o wiele więcej emocji, ale też prawdy - jak łatwo zniszczyć ludzkie życie. Pokazują jak cienka jest granica między farsą, a tragedią... 

Tu ogromne brawa dla Grzegorza Wiśniewskiego, który na scenie wciela się w kolejnych zabójców oraz wuja Wali, każdorazowo bardzo wiarygodnie budując zupełnie różne postacie. I nie wahałabym się ogłosić go najjaśniejszą gwiazdą tego przedstawienia. Na uwagę zasługuje także gra aktorska Macieja Raniszewskiego (Wala) oraz Michała Marka Ubysz (milicjant przeprowadzający wizje lokalne), a w szczególności jego monolog w japońskiej restauracji. Zupełnie odwrotnie rzecz wygląda z Mirosławą Sobik, bardzo sztucznie wcielającą się w rolę milicjantki - choć jest nadzieja, bo z początku jej gra przypominająca wygłaszanie kolejnych kwestii na szkolnej akademii, rozkręca się w miarę spektaklu.

Trzeba przyznać - sztuka została zrealizowana z pomysłem. Choć jak dla mnie za dużo w niej wulgaryzmów - dosłownie i w przenośni. Scena łóżkowa na stole absolutnie do mnie nie przemawia, a także - niczego nie wnosi do treści i całości spektaklu. Dodatkowo wspomniany już monolog milicjanta na temat współczesnych 30-latków, którzy życie traktują jak "zabawę w udawanie", przeciwko niczemu się nie buntują, wszystko przyjmują dla swojej wygody... jest jednym z mocniejszych scen. Intryguje i pobudza do myślenia, ale nasycenie wulgaryzmów w tym, bądź co bądź, niedługim tekście przyprawia o ból głowy. Jeśli teatr jest sztuką wysoką (a przynajmniej powinien być), to używanie takiego języka z taką intensywnością, niestety przenosi tę sztukę do parteru... żeby nie powiedzieć, że niżej. Nie rozumiem - i nawet nie będę próbowała - dlaczego reżyserzy i dramaturdzy tak bardzo chcą szokować na scenie, skoro cały świat niczego innego nie robi, tylko szokuje...

Na koniec dodam jeszcze, że bardzo ciekawie została zaprojektowana scenografia do "Udając ofiarę". Kiedy weźmiemy pod uwagę ilość scen i ich różnorodność (mieszkanie, basen, restauracja, etc.), okazuje się, że scenograf stanął przed sporym wyzwaniem. Iza Toroniewicz poradziła sobie z nim doskonale, wykorzystując proste przedmioty (stoły, krzesła, liny) na wiele sposobów. 

Spektakl porusza wiele ważnych tematów, jak brak odpowiedzialności młodego pokolenia i jego ciągłą chęć zabawy, kruchość życia ludzkiego i cienką granicę, jaką może dzielić zabawę od morderstwa, a także - lęk przed śmiercią i chęć jej oswojenia. Twórcy stawiają ważne pytania, na które odpowiedzi musimy szukać sami. 

"Udając ofiarę" w Teatrze im. Horzycy w Toruniu
źródło: Teatr im. W. Horzycy w Toruniu

piątek, 11 października 2013

Fenomenalna gra aktorska - Mąż mojej żony, Teatr Kamienica

"Mąż mojej żony" - Teatr Kamienica

Kiedy wchodziłam do niedużej sceny "parter" Teatru Kamienica, nawet nie przypuszczałam, co tam mnie spotka. Fenomenalna gra aktorska - tak bardzo krótko można scharakteryzować ten spektakl. Przemysław Bluszcz (Zeflik) i Tomasz Obara (Edmund), wcielając się w mężów jednej żony, pokazali na co ich stać i udowodnili, że aktorstwo teatralne wcale nie musi być nudne, a wręcz przeciwnie - może porwać... Tak, zdecydowanie czułam się porwana przez ten duet na scenie!

Pełen wachlarz środków wyrazu, dystans do siebie i prawdziwa radość aktorów ze swojej, twórczej obecności na scenie - to wszystko sprawia, że spektakl "Mąż mojej żony" ogląda się nie tylko z przyjemnością, ale wręcz - z radością.

Tekst dramatu, którego autorem jest Miro Gavran, choć jest dość przewidywalny, stawia przed aktorami wiele ciekawych wyzwań scenicznych. A oni odważnie je podejmują. Na szczególną uwagę zasługuje ekspresyjna gra Przemysława Bluszcza, który zbudował tak autentyczną postać Zeflika, że aż trudno uwierzyć, że to tylko zadanie aktorskie. Natomiast Tomasz Obara, wcielający się w rolę statecznego Edmunda, po przerwie pokazuje co potrafi na scenicznych deskach. Zdecydowanie to gra aktorska i tak bardzo, dzięki niej, spolaryzowane postacie są głównym atutem spektaklu.

Wyrazy szacunku i uznania kieruję też na ręce Tomasza Obary, który nie dość, że wcielił się w jednego z mężów Heleny, to również wyreżyserował spektakl i przygotował dla niego scenografię i oprawę muzyczną. Tym większe moje uznanie, że wszystko to ze sobą współgrało i tworzyło świetną całość tła dla wydarzeń na scenie.

Spektakl "Mąż mojej żony" absolutnie polecam - jako na prawdę śmieszna komedia (co w teatrze często się nie zdarza) jest doskonałą receptą na dobrze spędzony wieczór, czy niedzielne popołudnie.

Przemysław Bluszcz i Tomasz Obara w spektaklu Mąż mojej żony w Teatrze Kamenica
Przemysław Bluszcz i Tomasz Obara w spektaklu "Mąż mojej żony" - Teatr Kamienica

fot. Photoando.com
zdjęcie ze strony Teatru Kamienica

czwartek, 10 października 2013

Kit nie hit - Pokojówki, Teatr Miejski im. Gombrowicza

"Pokojówki" - Teatr Miejski w Gdyni

Z opisu spektakl zapowiada się nie tylko obiecująco, ale wręcz - elektryzująco. Miało być śmiesznie i erotycznie, miało być z napięciem. Tymczasem na scenie dostajemy mieszankę zupełnie przeciwnych barw - zamiast humoru jest kiepski żart, zamiast erotyki jest zdegustowanie, zamiast napięcia są rozwleczone sceny.

Spektakl promowany jest jako thriller erotyczny, ale na scenie nie znajdziemy ani jednego, ani drugiego - znajdziemy za to spektakl, który albo jest niedopracowany, albo tylko sprawia takie wrażenie.

Reżyser (Krzysztof Babicki) stał się ofiarą swojego pomysłu, by w tytułowych rolach pokojówek obsadzić mężczyzn - z resztą zgodnie ze wskazówkami autora (Jean Genet). Niestety taki zabieg, który na pewno miał szokować, nie wystarczy, by na scenie odnieść sukces. Wydaje mi się nawet, że poza tym zabiegiem nie było na ten spektakl żadnego innego pomysłu reżyserskiego...

A szkoda, bo tekst Geneta jest pełen możliwości i pola do popisu dla reżysera i aktorów. Niekonwencjonalna sztuka o relacjach i emocjach między tymi, którzy służą i tymi, którym się służy, sztuka odkrywająca tajemnice, pokrętne ścieżki myśli i pragnienia... a w to wszystko wpleciona intryga. I rzeczywiście jest materiał na thriller erotyczny, a nawet materiał na sceniczny hit. Niestety - materiał zmarnowany, bo na scenie nic samo się nie zrobi...

Spektaklu nie uratowała nawet gra aktorska. I choć Dariusz Szymaniak (Solange) i Szymon Sędrowski (Claire), obsadzeni w rolach tytułowych, dali z siebie wszystko, to spektakl nie porywa. Momentami nawet zbyt przesadna ekspresja Sędrowskiego przytłacza do tego stopnia, że widz z niecierpliwością czeka końca - i to jedyne napięcie jakie udało się uzyskać twórcom tej sztuki. Całe szczęście, że na scenie jest jeszcze Dariusz Szymaniak, tylko jego kunszt aktorski jest osłodą na całe nieporozumienie, jakie dzieje się na scenie. Nieporozumieniem jest też gra Beaty Buczek-Żarneckiej w roli Pani, której służą pokojówki. Tak sztucznej, mało wiarygodnej i niedopracowanej postaci na scenie dawno już nie widziałam.

Reasumując - spektakl, który z afiszy zapowiada się doskonale, ogromnie rozczarowuje na scenie. I może nawet tym większe to rozczarowanie, że sztuka ma wszelkie warunki do tego, by być hitem - ciekawy, intrygujący tekst, utalentowani aktorzy Teatru Miejskiego w Gdyni, reżyser z sukcesami... wszystko to wróży dobrze, a jednak okazało się za mało.

Dariusz Szymaniak i Szymon Sędrowski w spektaklu "Pokojówki", Teatr Miejski w Gdyni


wtorek, 8 października 2013

Powrót tea-tralny

Czas wakacji okazał się dla mnie (i bloga) sezonem prawdziwie ogórkowym. Był to dla mnie czas wielkich zmian na niemal wszystkich polach życia - m.in. przeprowadzka z Warszawy do Gdańska, nadrabianie zaległości w urlopie i po urlopie...

Jednym słowem - spędziłam te kilka tygodni (a nawet miesięcy...) z dala od scen teatralnych. Ale już to powoli nadrabiam ;-)
Moje zmiany życiowe będą też rzutować na to, co pojawiać się będzie na blogu - bo siłą rzeczy będzie tu teraz więcej recenzji z teatrów trójmiejskich, choć Warszawy nadal nie zaniedbuję i przy każdej możliwej okazji pobytu w stolicy mam zamiar pojawiać się na spektaklach :-)

Nadal też dużo jeżdżę po Polsce i mam nadzieję obejrzeć sztuki także w innych, niż te dwa, miastach.

Tymczasem moje nadrabianie zaczęłam od kilku premier:
"Pokojówki" - Teatr Miejski w Gdyni
"Mąż mojej żony" - Teatr Kamienica w Warszawie
"Seans" - Teatr Wybrzeże w Gdańsku

Recenzje już wkrótce na blogu.

piątek, 14 czerwca 2013

Czechow wiecznie żywy!

"Czechow. Opowiadania" - TEATR O.N. w Teatrze Kamienica

W tym tygodniu byłam na gościnnym występie w Teatrze Kamienica  Teatru O.N. z niezwykłym spektaklem powstałym na bazie opowiadań Czechowa. Dlaczego przedstawienie było niezwykłe? 

Po pierwsze - świetnie się na tym spektaklu ubawiłam! Na prawdę ostatnio komedia to dość często wybierana przez teatralnych twórców forma ekspresji, a jednak często zdarza się tak, że te komedie okazują się raczej ciężkostrawną papką i widz ma nie lada zadanie, aby odgadnąć co właściwie jest śmiesznego w tym, co powinno być śmieszne...

Tu było zupełnie inaczej cała widownia bawiła się wyśmienicie - humor Czechowa jest nie do podrobienia.  Dużą więc rolę ma tu sam tekst - co z resztą wspaniale pokazuje, że po klasykę też warto sięgać! Niemniej  spora jest to też zasługa wspaniałych aktorów i ich (niekiedy) brawurowego wręcz wcielenia w role. Doprawdy do dziś mam uśmiech na twarzy, gdy przypomnę sobie "Oświadczyny" w wykonaniu Pauliny Rosiak, Pawła Przybysza i Michała Wiszowatego.

W tym miejscu wspomnę, że Teatr O.N. jest teatrem zawodowym aktorów z niepełnosprawnością (o czym celowo nie pisałam wcześniej), który jednak w niczym nie ustępuje teatrom aktorów bez niepełnosprawności. Wręcz powiedziałabym, że np. rewelacyjny w swojej roli Michał Wiszowaty mógłby swobodnie stać się inspiracją dla niejednego aktora, grającego na warszawskich scenach. 

Poszczególne sceny były dopracowane w szczegółach, widać tu włożony ogrom pracy aktorów, który pięknie procentuje na scenie. I nawet małe potknięcia, jak zapomnienie fragmentu tekstu zostały z uśmiechem, spontanicznie "ograne". Szczególne wyrazy uznania dla Krzysztofa Goleniowskiego, który podczas tego wieczoru zadebiutował na teatralnych deskach, a zagrał tak, jakby robił to od lat. 

Dynamiki przedstawieniu dodaje wymieszanie scen między sobą - dzięki czemu nie oglądamy jednego opowiadania "od deski do deski", ale przewija się ono w kilku odsłonach. Bardzo zgrabny zabieg reżyserski :)

Dodatkowo spektakl dobitnie udowadnia jak aktualna jest literatura Czechowa - porusza tematy ludzkie i międzyludzkie, jednocześnie pokazując, jak w zwierciadle (czasem krzywym) nasze słabości charakteru i awanturnicze skłonności. Takie to wszystko ludzkie, że aż piękne :) 

Sztukę w tym wykonaniu zdecydowanie polecam - nie tylko dlatego, że dochody z biletów zasilają budżet Fundacji "Nie tylko..." i Teatru O.N., ale też dlatego, że zobaczycie kawałek wartościowego teatru. Natomiast Teatrowi Kamienica gratuluję pomysłu zaproszenia tego spektaklu w swoje gościnne progi i liczę na częściej ;)

scena ze spektaklu Teatru O.N "Czechow. Opowiadania"

zdjęcie jednej ze scen ze spektaklu

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Wyprawa do Raju

"Niezwykła podróż" - Teatr 33

Jakiś czas temu zostałam zaproszona na spektakl "Niezwykła podróż" nowej, amatorskiej grupy teatralnej - Teatr 33. Grupa powstała niedawno i to przedstawienie jest jej pierwszą próba zmierzenia się z teatrem, próbą, która z resztą wypada całkiem obiecująco na przyszłość.

Spektakl opiera się na motywie podróży - główny bohater trafia do Raju, gdzie spotyka różne postaci, które w sposób pośredni lub bezpośredni pomagają mu odnaleźć Boga. Zakończenie jest zaskakujące, a sam tok akcji wciągający, więc nie będę więcej zdradzać, aby nie popsuć wrażeń podczas oglądania sztuki. 

Sam temat jest dość trudny do dotknięcia, bo trzeba to zrobić w taki sposób, by z jednej strony nie otrzeć się o banał, a o moralizatorstwo - ze strony drugiej. Tu Teatr 33 zachował bezpieczną odległość od obu skrajności i za to składam gorące gratulacje. 

Szczególne wyrazy uznania należą się autorowi scenariusza (Jan Dulka) - zgrabne i zabawne dialogi, ciekawe zwroty akcji i przejmujące konkluzje, jak choćby pytanie "A może Bóg lubi być znajdowany...?". Tekst jest napisany z polotem i fantazją - momentami nawet trochę za dużą, bo nieco rozmija się z dogmatem (stwierdzenie, że Bóg też ma swoje słabości). 

Odnośnie gry aktorskiej wypowiem się dyplomatycznie, bo są to pierwsze kroki teatru amatorskiego - jest nad czym pracować ;) Jest jednak kilku aktorów, o których już teraz można śmiało powiedzieć, że mają spory potencjał. I tak wspomnę tu Karola Senatora i Małgorzatę Stolarek oraz - moim zdaniem - najlepszego na tej scenie Mateusza Kalinowskiego, obsadzonego w głównej roli. Jest tu bezkonkurencyjny i  jego gra zdecydowanie ożywia całość sztuki.

Na uwagę zasługują też ciekawe rozwiązania reżyserskie zrobienia czegoś z niczego i uzyskania przestrzeni, której nie ma - przytoczę tu choćby uzyskanie drzewa jedynie z aktorów.

Dodam jeszcze, że spektakl ma bardzo ciekawą oprawę muzyczną oraz audiowizualną. Widać tu pracę i zaangażowanie wielu osób i to bardzo dobrze wróży na przyszłość tego zespołu. Trzymam kciuki za Teatr 33 i czekam na kolejne przedstawienia, bo mam przekonanie, graniczące z pewnością :), że będą one coraz lepsze, coraz bardziej profesjonalne i grane dla coraz większej publiczności (czego życzę :).




wtorek, 4 czerwca 2013

Romeo i Julia - miłość sterylna?

"Romeo i Julia" - Teatr Powszechny

Historię Romea i Julii zna chyba każdy. Dlatego dość trudną sztuką jest opowiedzieć tę historię w oryginalny sposób, a to niewątpliwie udało się Grażynie Kani w Teatrze Powszechnym. Duża to zapewne zasługa uwspółcześnienia tekstu - tu moje ogromne gratulacje dla osoby, pracującej nad nim. Z jednej strony trzyma się cały czas oryginału, a z drugiej - wcale nie brzmi sztucznie czy nieswojo w nowej adaptacji. Dialogi zostały przygotowane niemal w perfekcyjny sposób, idealnie do tej współczesnej formy spektaklu. 

Scenografia prosta i ...sterylna, co najbardziej mnie zdziwiło przy tej sztuce. Romeo i Julia - czyli historia kojarząca się z przepychem nie tylko treści, ale również środków, tu została "ociosana" niemal z wszystkiego poza ekspresją aktorów. Wszystko (i wszyscy), co widzimy na scenie utrzymane jest w kolorystyce czarno-białej/ srebrnej. Taka sterylność może przerażać, ale w zaproponowanym rozwiązaniu, gdzie wszyscy aktorzy cały czas są na scenie - całkiem nieźle się sprawdza. To z resztą ciekawy zabieg reżyserki, który nadaje tej sztuce nowej głębi i pozwala na uzyskanie pewnej jednoczesności akcji, gdy widzimy na scenie obie skłócone rodziny naraz.

I tak ten spektakl to bardzo ciekawa koncepcja interpretacji tego, co wszystkim znane i przedefiniowane przez minimalizm. Niestety minimalizmu zabrakło w grze aktorów. Być może nawet to część koncepcji reżyserskiej, że minimalizujemy wszystkie środki, a uwypuklamy grę aktorską? Niestety jak dla mnie aż tak mocne przerysowanie postaci trąci kiczem i sztucznością. Szczególnie "nie kupuję" w tym spektaklu Anny Moskal (mimo, że lubię tę aktorkę). I do końca bardzo trudno mi było się przekonać do Romea w tak wymuszanej często ekspresji Jacka Belera. Na prawdę nie jestem za teatrem wrzeszczącym, wierzgającym i tarzającym się po scenicznych deskach, a tutaj tego trochę za wiele. 

Ujmuje za to Katarzyna Maria Zielińska w roli Julii oraz Eliza Borowska w roli Marty. Niezawodny na scenie jest także Sławomir Pacek, jako Merkucjo (na prawdę uwielbiam tego aktora na teatralnej scenie) oraz Michał Sitarski (Benwolio). Dzięki świetnej grze szczególnie tych dwóch aktorów sztuka nabiera tempa i polotu. 

Zupełnie zbędne wydaje mi się dodanie do dramatu akcentu genderowego - niczego nie wnosi, a podkreśla tylko uległość twórców wobec panującej mody na ten "gorący temat". 

Jeśli zastanawiacie się, czy pójść do Powszechnego na "Romea i Julię" - warto to zobaczyć. Choćby tylko, aby się przekonać, że historia kochanków z Werony może być opowiedziana w kolejny, ciekawy sposób, także w XXI wieku. Zwłaszcza, że szczególnie aktualnie pokazane są tu relacje rodzinne i międzyludzkie - na miarę naszych czasów. I bardzo to cieszy, że kolejne w historii podejście do tej sztuki, może być mierzone na miarę sztuki.

PS - Współcześni Romeo i Julia, są na tyle współcześni, że mają nawet własnego bloga :-)

Trailer przedstawienia:




niedziela, 26 maja 2013

Śmiertelnie poważne uczucie

"Śmiertelnie poważne uczucie" - Teatr Capitol

Jest klimat. Scenograf ([update] Dorota Banasik - której nazwisko niestety nie zostało wymienione na stronie spektaklu, ale się doinformowałam :) zrobił dobrą robotę. Od razu wiemy gdzie i kiedy jesteśmy - Nowy York, lata 60-te ubiegłego wieku - a akurat w tym spektaklu czasoprzestrzeń jest dość istotna. I choć preferuję raczej scenografię symboliczną, to tutaj bardzo dużo sprzętów na scenie stworzyło już na wejściu specyficzny i jakże elektryzujący klimat. Do tego odpowiednio dobrana muzyka... i przenosimy się w czasie.

Bardzo trudno mi będzie napisać coś o tym przedstawieniu, jednocześnie nie spoilerując... ale się postaram ;)  Przede wszystkim sama akcja spektaklu cały czas trzyma uwagę - tu wielkie ukłony dla autora tekstu (Bruce Graham). Jest to na prawdę dobrze napisana historia z kilkoma ciekawymi zwrotami akcji. Można by tylko doszlifować niektóre dialogi, bo - szczególnie na początku sztuki - w kilku miejscach aktorzy jakby potykali się o nie.

Sztuka opowiada historię relacji pewnej pary: Maddie (Daria Widawska) i Richarda (Piotr Grabowski). Ona jest aktorką nie pierwszej już młodości, grającą w reklamach środków do czyszczenia, ale sama niestety za czystością nie przepada. To akurat bardzo jest podkreślone przez wspomnianą już scenografię - chwilami sama miałam ochotę wejść na scenę i tam posprzątać... ;] W jakim momencie życiowo-zawodowym jest Maddie świetnie oddają jej słowa: "Kiedyś marzyłam o zdobyciu Oscara, teraz marzę już tylko, by zagrać w reklamie piwa..." W jej niepoukładanym z dnia na dzień życiu, zjawia się Richard -  mężczyzna idealny: przynosi kwiaty, sprząta, komplementuje i przychodzi zawsze na czas...

I tak oto ta para to bohaterowie "Śmiertelnie poważnego uczucia". Co dalej między nimi zajdzie musicie zobaczyć sami ;) 

Spektakl grany jedynie przez dwie osoby wymaga szczególnego kunsztu aktorskiego, bo trzeba utrzymać (i wytrzymać) na sobie przez cały czas uwagę widza, dlatego z pewnością została tu dobrana gwiazdorska obsada. Nie mogłam się jednak oprzeć wrażeniu, że w pierwszej części sztuki aktorzy byli bardzo spięci, a przez to niestety na scenę wkradła się sztuczność. Na początku szczególnie mało przekonująca w swojej roli była Daria Widawska. Ale kładę to na karb nieogrania jeszcze spektaklu (jest on na afiszach dopiero od połowy maja), bo już po przerwie jakość gry aktorskiej była zupełnie inna, a aktorzy poczuli się wreszcie, jak ryby w wodzie.

Dodam jeszcze, że spektakl nie daje gotowej odpowiedzi, raczej pozostawia duże pole do interpretacji, a widz ma o czym myśleć, wychodząc z teatralnej sali...

Oficjalny plakat: 


piątek, 17 maja 2013

Emocjonalna rzeź na scenie

"Bóg mordu" - Teatr 6. piętro

Ujmę to tak - nazwa spektaklu mnie nie zachęcała. I pewnie gdyby nie Marta, która mnie na niego "wyciągnęła", to nie trafiłabym na 6. piętro Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie... a na pewno nie na ten tytuł. 

"Rzezi" Polańskiego - jakimkolwiek jest to zaniedbaniem z mojej strony - nie oglądałam, a więc scenariusz był mi zupełnie nieznany, dzięki czemu zostałam mile zaskoczona. Jestem pod ogromnym wrażeniem pomysłu scenarzysty i także samego tekstu - bo on jest chyba najmocniejszym aspektem całości.

Kolejnym ogromnym zaskoczeniem były bardzo ciekawa scenografia - i nie mam tu na myśli dość tradycyjnych mebli, jak stół, kanapa i fotele, ale "wychodzące" ze ściany elementy - bardzo oryginalne rozwiązania "pogłębiające" scenę o kolejne pomieszczenia. Na prawdę ciekawy pomysł Macieja Chojnackiego.

Tekst Yasminy Rezy w Teatrze 6. piętro to dość ciekawe pomieszanie komedii i tragedii. Sztuka pokazuje jak bardzo różni się nasze oblicze, pokazywane światu, od tego, co na prawdę nosimy w sercu. I świadomie używam tu zaimka "my", a nie "bohaterzy", bo według mnie są oni tylko symbolami.
Spektakl to dość długa rozmowa rodziców dwóch chłopców. Spotykają się po to, by wyjaśnić konflikt między swoimi synami, a niechybnie sami popadają w sytuacje konfliktowe - w miarę rozwoju akcji powstają coraz to nowe sojusze: małżeństwo kontra małżeństwo, kobiety konta mężczyźni i w reszcie - najbardziej niebezpieczne - sojusze w poprzek-małżeńskie. Jest to swoiste studium nad wartościami, ale też emocjami współczesnego Europejczyka (bo podejrzewam, że takie spotkanie podobnie by wyglądało w niejednym kraju UE).

Co ciekawe - każda z postaci jest zupełnie inna, a jednocześnie w tak krótkim czasie spektaklu (95 minut) bardzo spójnie zbudowana. Szczególnie udaje się to Jolancie Fraszyńskiej (Veronique), która moim zdaniem jest niekwestionowaną gwiazdą tego przedstawienia - buduje swoją (niełatwą) postać bardzo konsekwentnie i na prawdę autentycznie. Fraszyńska w "Bogu mordu" jest jak wulkan talentu, w czasie erupcji! Na prawdę warto pójść na ten spektakl choćby tylko dla niej!

Tak dobrze aktorsko niestety nie poradzili sobie panowie - Cezary Pazura (Michel) i Michał Żebrowski (Alain). I o ile jeszcze Żebrowski chociaż gra (albo stara się grać) z polotem, o tyle Pazura jako aktor nie pokazał nic nowego. Jak to ujęła Marta - cały czas wykorzystuje te same środki, którymi grał w komediowych serialach jeszcze w latach 90-tych. No niestety, tak, jak bardzo pozytywnie zaskoczył mnie na teatralnych deskach Krzysztof Kwiatkowski w "Irydionie", tak Pazura przeniósł swoje granie jeden-do-jednego z ekranu na scenę...

Natomiast dużym odkryciem tego przedstawienia jest dla mnie Anna Dereszowska (Annette) - mam wrażenie, że ta rola pozwoliła jej rozwinąć skrzydła. I tak oto - aktorsko ten spektakl zdecydowanie należy do kobiet!

Podsumowując "Bóg mordu" to sztuka, na której można się bardzo dobrze bawić, ale jednocześnie zastanowić "nad tym, co w człowieku siedzi". Zaprasza też do refleksji nad tym, co teraz jest dla nas ważne, a co najważniejsze. Spektakl, pokazując wycinek całkiem powszechnej, codziennej rzeczywistości, obnaża ludzkie słabości, uzależnienia i dość słabą kondycję relacji, w które wchodzi współczesny człowiek, relacji nawet ze współmałżonkiem.

Oficjalny trailer: 

poniedziałek, 13 maja 2013

Cristiada - w obronie wiary

To jest blog o teatrze i miałam dziś pisać recenzję ze spektaklu, ale wróciłam właśnie do domu z filmu "Cristiada" i jestem tak pełna emocji z nim związanych, że w żadnej innej notce, niż ta nie byłabym dziś autentyczna. Dlatego, mimo iż jest to blog teatralny, pozwolę sobie na małe odstępstwo i dziś kilka słów o produkcji kinowej.

Kiedy zamieszczałam na Facebooku link do trailera filmu, jedyny opis, jaki przychodził mi do głowy, to "najmocniejszy film ever!". I tak właśnie o nim myślę. Nie jest to film mocny efektami specjalnymi, litrami wylanej krwi, czy zszarpanymi nerwami w oczekiwaniu na kolejne zwroty akcji... ale jest to film mocny wiarą ludzi, o których opowiada, ich autentycznym świadectwem i determinacją w obronie wolności.


Cristiada to opowieść o Meksyku lat 20-tych XX wieku, gdzie rząd wprowadza restrykcje związane z wiarą katolicką, zamykane są kościoły, zabijani kapłani i wierni... i wtedy ma miejsce oddolne Powstania Cristeros w obronie wiary i wolności. 

Autentyczny - to moim zdaniem przymiotnik najlepiej określający ten film. Autentyczna jest tu przede wszystkim sama historia ludzi i narodu. Absolutnie widać, że jej autorem nie jest jakiś scenarzysta z Ameryki, ale ...sam Bóg. Na czele powstania staje ...ateista, ale sami zobaczcie, czego Bóg może dokonać. Bo, jak mówi w jednej ze scen ksiądz Vega (Santiago Cabrera), "Bóg może nawet z najgorszych sytuacji wyprowadzić większe dobro". Autentyczni są aktorzy wcielający się w postaci tego dramatu, bo przede wszystkim oni - bohaterowie są tu najbardziej prawdziwi w swojej wierze. Film nie jest sielankową opowieścią o jakiejś tam historii, ale przejmującą prawdą o tym, co miało miejsce jeszcze kilkadziesiąt lat temu.




Dodam, że film zrealizowany został z dbałością o najmniejsze szczegóły, a w obsadzie wystąpiły znakomici aktorzy: Eva Longoria, Andy Garcia (nominowany do Oscara), Peter O’Toole (laureat Oscara), Oscar Isaac, Catalina Sandino Moreno (nominowana do Oscara), Eduardo Verástegui, Mauricio Kuri. O jakości tego obrazu może przekonać Was fakt, że jego reżyserem jest Dean Wright, który pracował przy takich superprodukcjach, jak "Titanic", trylogia „Władca pierścieni” i „Opowieści Z Narni”.

Nie będę zdradzać fabuły filmu, napiszę jedynie jeszcze tylko, że film trzyma w napięciu, a jednocześnie uwalnia spore ilości łez... ale też - i może przede wszystkim - wiary i odwagi do tej wiary... 
Zmusza też do refleksji nad swoją wiarą, ja ciągle mam w uszach pytanie, jakie pada z ust ojca Christopher'a (Peter O’Toole): "Kim jesteś, jeśli nie walczysz o to, w co wierzysz?".

Jeśli chcecie zobaczyć "Cristiadę", to załączam listę kin, gdzie można jeszcze ten niesamowity film zobaczyć. 

Trailer:



zdjęcia i trailer pochodzą z oficjalnej strony filmu "Cristiada" w Polsce

piątek, 10 maja 2013

"Irydion" na nowo... w Teatrze Polskim

"Irydion" - Teatr Polski 

Zygmunt Krasiński, Andrzej Seweryn, Leszek Bzdyl, Olo Walicki - to połączenie w jednym spektaklu daje na prawdę mocny efekt.

Dramat Krasińskiego okazuje się być aktualny także w dzisiejszych czasach telefonów komórkowych, krótkich i intensywnych informacji w mediach i szybkiego życia w pędzie... Andrzej Seweryn, który zajął się zarówno reżyserią, jak i adaptacją sztuki, po raz kolejny potwierdził, że teatr jest jego powołaniem. 

Powierzenie opieki nad ruchem scenicznym Leszkowi Bzdylowi - moim zdaniem choreografowi z najwyższej półki (ale ja mogę być nieobiektywna, bo jestem fanką Dada von Bzdülöw od początku jego istnienia) dodało całości spektaklu niebanalnej formy, obok ważnych treści. Natomiast muzyka znakomitego Ola Walickiego nadaje przedstawieniu rytmu i cały czas trzyma w napięciu. Warto wybrać się na "Irydiona" choćby tylko po to, by zobaczyć połączenie tych czterech talentów w jednym dziele. 

Śmiało mogę powiedzieć, że "Irydion" w Teatrze Polskim to połączenie klasyki Krasińskiego z nowoczesną formą teatru. Użycie jedynie symbolicznej scenografii pozwala na skupienie uwagi widza na akcji rozgrywającej się na scenie. I tu trzeba przyznać, że aktorzy stanęli na wysokości zadania. 

Szczególnie Krzysztof Kwiatkowski, którego (nie będę ukrywać) miałam okazję pierwszy raz oglądać na scenie, w tej roli przekonał mnie, że jest aktorem stworzonym na teatralne deski. Irydion w jego wykonaniu jest autentycznym mężczyzną, którym targają chęć zemsty i miłość - na przemian. Sztuka doskonale pokazuje, co dzieje się z człowiekiem, który zapomni o zbawieniu, a zaprzeda się aniołowi ciemności i zemsty. 

Tu ogromne brawa należą się też Jerzemu Szejbalowi, który jako zło wcielone tak doskonale pokazuje motywy z jakich działa... że przytoczę tylko scenę monologu "Nazarejczyku, wrogu mój... w Twoim imieniu będą zabijać i palić..." 

Podsumowując - spektakl na prawdę warto zobaczyć. Zarówno ze względu na niesione treści, jak i nowe, elektryzujące wykonanie. Tymczasem, abyście mogli chociaż posmakować, zwiastun spektaklu: